dzien 39

Castet-Arrouy – Condom

Rano sniadanie z lekkim opoznienem wyruszylem z Martialem na trase. Postanowilismy ze dzis rozlozymy sie z namiotami, odpuszczamy gite. Bedziemy mogli isc dluzej robiac wiecej przerw (gite czesto przyjmuja tylko do 18).
Po drodze zrobilismy sobie kilka piknikow. Calkiem dobrze to wypadlo.
Tuz przed metą czyli miastem o dźwiecznej nazwie Condom (38km od startu) mijalismy gospodarstwo. Pomyslalem ze wlasnie tu nas zrozumieja i przyjma bo obok starej rozwalonej szopy stala przyczepa campingowa – ot glupie skojarzenie. Ja w tej sutuacji moglem sie tylko usmiechac bo gadke prowadzic mial Martial z racji jezyka.
Wchodzimy, nikogo nie ma, Martial troche speszony widze, zaczalem wiec glosno wolac bon soir (czy jakos tak – dobry wieczor). Wyszla z domu babcia. Ale prezencje miala taka ze moznaby nią niegrzeczne dzieci straszyc. Okulary grube jak moje DDR’oskie obiektywy. Martial zamarl wiec jak przejalem inicjatywe no i zaczynam sie produkowac… bon soir. je mappel Jan, je sui un peleren de la pologne, je ne parle pa franse. Tyle umiem a bbcia na to jakby nigdy nic odpowiada… „No i..?”
Spojrzalem na Martiala a on pociagnal dalej temat. Babcia okazala sie calkiem spoko. Pozwolila rozbic namioty i dala nam dostep do wody.
Rozlozylem namiocik ladnie i nagle patrze a Martial wyciga z plecaka butle z gazem oraz garnki i zaczyna gotowac obiad. Zjedlismy zupe z makaronem i w kimono. Dzis nocleg za darmo.